poniedziałek, 4 września 2017

Zainwestować w siebie... it feel so good

0

"- Cześć, co tam u ciebie?
- Aaa... nic nowego, praca, praca i jeszcze raz praca."

Nie pamiętam kiedy ostatnio na pytanie co u mnie, odpowiedziałam coś innego niż "praca". Praca, spanie, spanie, praca... Monotonia. Nic dziwnego, że człowiek zaczyna popadać w depresję. W takim stanie wyjazd na weekend poza miasto, do ludzi którzy nie są nijak związani z twoją pracą, jest jak łyk świeżego powietrza po długim nurkowaniu. Ale to za mało. Oddychać trzeba cały czas, inaczej człowiek się dusi.
Więc powiedziałam sobie - dość! Coś trzeba ze sobą zrobić. Zaczęło się od pomysłu na to, żeby pójść na studia podyplomowe. Dylemat, czy wybrać coś co być może mi się przyda w pracy, czy coś, co mnie kręci. No i ile kasy mogę wydać. Okazało się, że to co mnie kręci jest też najtańszą opcją. Nowy kierunek na mojej alma mater, ale wierzę, że to może być to. Dziś złożyłam papiery. Tylko czekać na info o pierwszych zajęciach. Nie mogę się doczekać.
Ale to mi nie wystarczyło. Pomyślałam sobie, że jak już skakać, to na głęboką wodę. Dorzuciłam sobie więc kurs fotografowania. Taki weekendowy, dla początkujących, ale "zmusi" mnie do wyjścia z domu.
I wiecie co? Poczułam się świetnie! Poznam nowych ludzi, zajmę się czymś, co sprawia mi frajdę. I na pytanie co u mnie będę mogła odpowiedzieć: "Wiesz, zaczęłam podyplomówkę z programowania. No i niedawno byłam na kursie fotografii cyfrowej. Chcesz zobaczyć zdjęcia?"
Więc jeśli tak jak ja zrozumiesz, że na pytanie co u ciebie, odpowiadasz, że praca, albo stara bida - zrób coś z tym! Poszukaj, może właśnie startuje jakiś kurs, który rozwinie twoje dawno porzucone hobby. Jest teraz tyle opcji, że aż wstyd z nich nie korzystać. Powodzenia! To uczucie, że w końcu ty jesteś pępkiem swojego świata (ale w nieegoistyczny sposób), że w końcu działasz, że coś próbujesz zmienić, jest niesamowite. To taka porcja dodatkowej energii.

wtorek, 22 sierpnia 2017

Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych, szeroko przed Alpami rozciągnionych

0

Parafrazując Wieszcza, postanowiłam rozpocząć swoją mini relację z wycieczki do Bawarii. Wiele osób pyta mnie jak było, a ja nieco zmęczonym głosem odpowiadam "fajnie". Nie brzmi to przekonująco, ale tak na prawdę, była to jedna z najlepszych wycieczek na jakich byłam.
Od początku było pod górkę. Najpierw nie zebrała się grupa chętnych i trzeba było zmienić termin, potem pod znakiem zapytania stanął sam urlop. Na koniec nie miałam snu, o tym jak spóźniam się na autokar, albo zapominam bagażu - snu, który jak mi się śni przed wycieczką oznacza, że wycieczka będzie super. W dniu wyjazdu bałam się, że spóźnię się na pociąg, bo jak na złość, musiałam długo czekać na taksówkę. Jak nigdy. Ach, no i bym zapomniała - jechałam z Almaturem. Pierwszy raz, nie znałam nikogo kto by był na ich wycieczce. Wielki znak zapytania.
Nie miałam pojęcia co spakować. Tutaj pogoda była w kratkę, prognoza pogody pokazywała deszcz. Na szczęście miałam na tyle dużą walizkę, że mogłam spakować się na różne ewentualności i różne wersje pogodowe. Droga do Wrocławia - pada, leje nawet. We Wrocławiu nagle totalna zmiana i upał. Do tego stopnia, że nie dałam rady obejść całego ZOO. Następnego dnia, rano, dreptu dreptu na dworzec PKS. Ludzi a ludzi (w końcu Wrocław to jeden z punktów "wypadowych" dla różnych biur podróży). Mój autobus spóźniony. Nie był to dobry znak. Na szczęście na tym w sumie to co złe się skończyło.
Do Salzburga, gdzie mieliśmy pierwszy nocleg, dojechaliśmy w nocy. Było ciemno jak... więc dopiero gdy rano się obudziłam odkryłam, że za hotelowym oknem mam Alpy (co prawda przedgórze, ale dla kogoś, kto był jedynie w Górach Stołowych, to robiło wrażenie). Przeurocze miasto, z Mozartem w tle (tam się urodził i wychował), wąskie uliczki, kamieniczki i nawet McDonald ma szyld dostosowany do otoczenia. Ale Salzbug to była przystawka. Prawdziwym celem były Zamki Ludwika II.
Herrenchiemsee, pałac inspirowany Wersalem, niedokończony, ale w swoim przepychu momentami przytłaczający. Inspiracje są nie tylko na zewnątrz, ale również i wewnątrz pałacu. Pełno złota, ozdób, bogactwo kapiące z każdej ściany. Sala Lustrzana nawet większa niż jej francuski odpowiednik. Najbardziej do gustu przypadła mi klatka schodowa, ta dokończona. W Herrenchiemsee miałam też po raz pierwszy styczność z wpuszczaniem wycieczek o określonych godzinach. We wszystkich czterech odwiedzonych zamkach/pałacach wycieczki były umówione na konkretną godzinę. Dzięki temu nie mieszały się, można było spokojnie wszystko zobaczyć. Przy Neuschwanstein zrozumiałam, że prywatnie w sezonie jest niemal niewykonalnym zobaczyć ten obiekt. Kolejka do kasy była co najmniej na godzinę, a pewnie i więcej, stania i to w pełnym słońcu.
A skoro już o Neuschwanstein mowa... WOW! Nazywany Zamkiem Śpiącej Królewny (inspirował się nim ponoć Walt Disney i nie ma co się dziwić) jest taki, jaki być powinien najbardziej bajkowy zamek świata. Malownicze położenie, białe wieżyczki, klimatyczne wnętrza. Neuschwanstein inspirowany był zamkami średniowiecznymi, a nie Barokowymi, więc jest bardziej stonowany, bardziej gustowny, moim zdaniem. Dziwnie to brzmi w zestawieniu ze zdjęciami tegoż zamku. Mimo tłumu ludzi, mimo upału, warto tam pojechać, zobaczyć go na własne oczy. Ludwik II może i był szalony, ale dzięki niemu mamy takie cudo.
Obok Neuschwanstein stoi zamek Hohenschwangau - zbudowany przez ojca Ludwika II. Najskromniejszy ze wszystkich, ale mający swój urok. Przede wszystkim jest najbardziej "ludzki". Widać, że tam ktoś mieszkał. Są meble i przedmioty codziennego użytku. A nawet ponad stuletni chleb(!). Hohenschwangau, czyli miejscowość gdzie leżą oba powyższe zamki jest przepięknie położona. Otoczona Alpami, z małymi, turkusowymi jeziorkami i bawarskimi domami (w Bawarii domy są białe i często mają malunki "3D" - dzięki namalowanym cieniom, obrazy na ścianach wyglądają jak rzeźby). Można się zakochać w tej scenerii.
Ogólnie Bawaria jest jak z puzzli. Tak urocza i malownicza, że chyba nie można się tym widokiem znudzić. Mieszkaliśmy w maleńkiej miejscowości, skąd mieliśmy dość blisko do najważniejszych punktów wycieczki. Do granicy Niemiecko-Austriackiej (znajdującej się w tunelu pod górą), było jakieś 30 km. Jedziesz w otoczeniu zielonych pagórków, tunel, i nagle otaczają cię góry i to wysokie. Góry, wąwozy, miasteczka, jeziorka, wartko płynące rzeczki (żałuję, że nie było nam dane zatrzymać się przy takiej rzeczce, bo byłam ciekawa jaka jest woda w nich).
Tak oto znaleźliśmy się w Austrii, ale tylko na chwilę. Bo na Zugspitze wjazd od strony Austriackiej (Niemcy remontują swoją kolejkę). Do ostatniej chwili się wahałam, czy wjeżdżać czy nie wjeżdżać. Dość kosztowna przyjemność, bo za bilet grupowy 36,5 Euro. Do tego wysoko, mały wagonik... Jedna wielka walka z lękami. Nie żałuję, że się zdecydowałam. 6 minut w wagoniku było dla mnie jak jazda na kolejce górskiej, pierwsze minuty na górze to był miks trzęsących się nóg, walki ze sobą i zastanawiania się czy zjechać już czy za 5 minut. A potem to zobaczyłam. Alpy... Boże kochany jakie to piękne! Jeden z najpiękniejszych, najbardziej zapierających dech w piersiach widoków jakie w życiu widziałam. Nie umiem tego opisać. Ale po kilku minutach na tarasie widokowym kursowałam od barierki do barierki, żeby zobaczyć jak najwięcej. Co ciekawe - lodowiec (próżno szukać lodu) wygląda niczym krajobraz marsjański. W mojej głowie pojawił się pomysł, aby któregoś dnia wejść na szczyt piechotą... Kto wie... A znalezienie bryły śniegu w sierpniu było bezcenne (niektórzy nawet ulepili na niej mikrobałwanki).
Linderhof - najmniejszy z zamków Ludwika i jedyny skończony. Znów kapiące zewsząd złoto i przepych. Ale położenie tej willi do pozazdroszczenia. Podobno Ludwik II specjalnie szukał takich miejsc, żeby pozostać w odosobnieniu, a jednocześnie wkomponować zamek w otoczenie. Ponoć niektórzy wolą Linderhof niż Neuschwanstein (jadą z przekonaniem, że najlepszy jest Neuschwanstein, a potem widzą Linderhof i zmieniają zdanie), ja do tych osób nie należę. Ale uroku nie można odmówić żadnemu z tych zamków.
To oczywiście nie wszystko co widziałam. Byłam pod skocznią Garmisch - Partenkirchen, płynęłam po Jeziorze Bodeńskim, byłam na Wyspie Kwiatów. Pogoda była aż za ładna - momentami upał dawał mi się we znaki. Czoło mam spieczone, a ręce bardziej opalone niż po Chorwacji. Mieliśmy świetnego przewodnika, który zabrał nas w miejsca, które nie były przewidziane w programie wycieczki. Jedzenie niezłe, głównie kuchnia bawarska. Całość pomyślana tak, by nie siedzieć godzinami w autokarze. Grupa, jak to bywa na takich wycieczkach, zróżnicowana. Raz narzekali, że jedzenie, że coś tam, albo coś tam, a potem stwierdzali, że super. Ich sprawa. Dla mnie niezapomniany tydzień.
Całość zakończona zwiedzaniem Monachium. Dla mnie najsłabszy punkt programu, ale nie znaczy, że było źle, czy brzydko. Po prostu miałam wrażenie, że już byłam w podobnym mieście. W Monachium byłam w miejscu, gdzie doszło do puczu i próby przejęcia władzy przez NSDAP. To był moment, kiedy ledwo zapanowałam nad kipiącą we mnie wściekłością i obrzydzeniem jednocześnie. Być w miejscu, gdzie tak niewiele brakowało, a wszystko by wyglądało współcześnie inaczej. W miejscu, gdzie parę lat później urządzano parady na cześć Hitlera... Nawet teraz ciarki mi po plecach przechodzą. To i wszechobecni przedstawiciele krajów wschodu (również tych najbogatszych), to to, co najbardziej utkwiło mi w pamięci z Monachium. I jeszcze Świat BMW...
Bawaria... Pochodziła stamtąd Sissi i zawsze za Bawarią tęskniła. Mieszkańcy tego Landu ponoć najpierw określają siebie jako Bawarów, a dopiero potem Niemców. Nie ma się co dziwić... Tam jest pięknie. Jeśli ktoś się zastanawia czy jechać - jechać. Zobaczyć to na własne oczy. Wyrobić sobie swoją własną opinię.
Sama wycieczka - nie mam czego się przyczepić. Almatur mnie miło zaskoczyło i kto wie, czy następnym razem nie pojadę z nimi (oferta konkurencyjna cenowo w porównaniu z największymi biurami). Szkoda tylko, że to co dobre szybko się kończy. Ledwo wtachałam bagaż do mieszkania a za oknem się rozpadało na amen. Nawet pogoda przypomniała mi, że urlop się skończył.

poniedziałek, 22 maja 2017

Co zabrać ze sobą do szpitala

0

W tym tygodniu po raz kolejny idę do szpitala i pomyślałam, że to dobra okazja, by wystartować z projektem "porad na życie". Czasami, kiedy pojawia się jakaś nowa, ale znacząca sytuacja, typu właśnie szpital, świadkowanie na ślubie itp. myślę sobie, że niegłupim pomysłem byłoby, aby powstał taki poradnik życia. Bo skąd mamy coś wiedzieć, jeśli wcześniej nie mieliśmy z tym do czynienia. Nie przeżyłam jeszcze wielu rzeczy i pewnych mam nadzieję nie przeżyć, ale może coś komuś z moich doświadczeń się przyda. Na pierwszy ogień - szpital.
Przez niemal 30 lat nie miałam kontaktu ze szpitalami, a jeśli już to tylko chodziłam do poradni mieszczących się w szpitalach, ale to prawie to samo co przychodnia. I kiedy przyszedł ten mój pierwszy raz, kiedy miałam się "położyć" na parę dni, pojawiło się pytanie - ale co zabrać. Pytałam osób które w szpitalu były, ale każdy ma inne doświadczenia i potrzeby. Oto moja lista, która może się komuś przyda. Dodam, że w przeciągu 3 lat, jest to mój czwarty raz kiedy idę do szpitala. Niemal piąty (raz już byłam spakowana, przyjęta na oddział, ale okazało się, że sprzęt nie działa, więc nie było sensu mnie trzymać).
1. Wyniki dotychczasowych badań - oczywiście związanych z danym pobytem w szpitalu. Ja zawsze robię kserokopie, bo trochę obawiam się, że nie odzyskam swoich wyników. W szpitalach jest masówka, dany lekarz ma w jednym momencie kilku pacjentów na oddziale i pewnie kilku w poradni, więc może zapomnieć nam wyniki oddać. Teoretycznie powinniśmy je odzyskać przy wypisie, ale nigdy gwarancji nie ma, wiem z doświadczenia.
2. Leki które przyjmujesz - i te, które przyjmujesz na daną chorobę przez którą jesteś w szpitalu, ale też na inne choroby. Lekarz prowadzący zapyta cię o choroby i leki, więc zgłoś wszystko co przyjmujesz! Powie ci, które masz przyjmować w czasie pobytu w szpitalu, a które na razie odstawić. Ale to, że to szpital, to nie znaczy, że teraz dostaniesz zapas tabletek na każde swoje schorzenie.
3. Środki higieniczne i kosmetyki - szeroko rozumiane. Ja zawsze zabieram ze sobą mydło, szampon, odżywkę do włosów, szczoteczkę i pastę do zębów itd., a także chusteczki higieniczne, buckupową rolkę papieru toaletowego, mokre chusteczki do rąk, kobiece środki higieniczne. Najważniejsze to zabrać to, co jest potrzebne tobie do zachowania higieny. W szpitalu TRZEBA się normalnie myć, inaczej się śmierdzi (patrząc na niektórych pacjentów, ma się wrażenie, że myślą, że w szpitalu mają dyspensę na czystość - NIE MAJĄ!). Wiadomo, że po poważnej operacji nie leci się od razu pod prysznic, ale w końcu przyjdzie taki moment, że siły pozwolą na to, by się ogarnąć. Ja zaraz po obudzeniu się po operacji, poszłam zmienić szpitalną papierową piżamę na swoją i chociaż trochę się ogarnąć (wtedy przydała się gąbka, bo pod prysznic wejść nie mogłam z racji opatrunków, ale z pomocą mamy, udało się mnie doprowadzić do stanu używalności:)) A mokre chusteczki to dla mnie podstawa. Nie zawsze można wstać ze szpitalnego łóżka, a z takimi chusteczkami pod ręką można nie tylko "umyć" ręce, ale też odświeżyć się, czy nawet przetrzeć blat stolika po posiłku. Mokre chusteczki to szpitalne MUST HAVE.
4. Ręczniki - szpital to nie hotel i ręczników się nie dostanie. Ja zawsze mam 2 - jeden mniejszy do rąk, czy włosów i jeden większy - żeby się wytrzeć po prysznicu. Z ręcznikami w szpitalach jest zawsze jeden problem - gdzie powiesić mokre, żeby nie zamoczyły wszystkiego, a przy okazji wyschły. Trzeba się wtedy posiłkować oparciem łóżka.
5. Ubrania? Piżama to oczywista oczywistość. Coś wygodnego, bawełnianego. Na ciepłe miesiące polecam te z nogawkami 3/4. Ale co poza tym? Można chodzić cały czas w piżamie, nikt nam niczego za to nie urwie. Ja wolę w ciągu dnia być np. w dresie, albo leginsach i koszulce. Dzięki temu nie muszę też wozić ze sobą szlafroka. Szlafrok zajmuje mnóstwo miejsca w torbie (zwłaszcza te puchate), a często okazuje się zbędny. Ale jak kto woli. Ja polecam leginsy i koszulkę, czy top. Szpital to nie rewia mody, ma być wygodnie. Jeśli zdecydujecie się na koszulkę, to pamiętajcie, żeby była z krótki rękawem, albo na ramiączkach, bo w szpitalu dostęp do waszych żył w zgięciu łokcia musi być.
6. Umilacze czasu. Spotkałam się z odradzaniem brania sprzętu do szpitala, "bo kradną". Nie spotkałam się z tym. Zawsze mam więc ze sobą telefon, tablet i/albo czytnik ebooków. Teraz będę jechać na drugi koniec kraju, więc będę musiała sobie urozmaicić czas również w pociągu, więc wezmę i to i to, ale tablet spokojnie wystarczy. Grunt to sobie go przygotować, powgrywać filmy, książki czy jakieś fajne aplikacje typu sudoku. No i koniecznie ładowarki. Można zabrać ze sobą krzyżówki, książkę, wszystko co sprawi, że czas będzie płynąć trochę szybciej. Dobra wiadomość jest taka, że 4 dni w szpitalu nie są jakoś zabójczo długie. Szpital ma w sobie coś takiego, że dużo się tam śpi i nim się obejrzysz, już czekasz na wypis.
7. Jedzonko i woda - duża butelka wody mineralnej to kolejne MUST HAVE. Nie dostaniesz wody do popicia porannych leków, więc nawet po to się przyda. Ja mam ze sobą zawsze kartonik batoników zbożowych (np. w Kauflandzie można takie kupić). Ja nie mam problemu ze szpitalnym żarciem i nawet je lubię, ale np. w szpitalu w Warszawie jedzenie było średnie i nie zjadałam całości, więc głód zabijałam takim batonikiem. Większość, jeśli nie wszystkie, oddziałów ma do dyspozycji pacjentów czajnik elektryczny a nawet lodówkę. Można więc ze sobą zabrać zapas np. herbaty. Spotkałam się nawet z tym, że były torebki z herbatą, kawa, czy cukier. Ale to tylko na jednym z oddziałów.
8. Drobne - nie bierz ze sobą dużo pieniędzy do szpitala. Nie ma potrzeby, a jeśli coś ukradną, to prędzej pieniądze (tak myślę). Drobne przydadzą się do automatu z kawą, czy w szpitalnym sklepiku. W niektórych szpitalach na salach są wrzutowe telewizory, więc jeśli chcesz obejrzeć M. jak Miłość, to czeka cię wydatek w postaci np. 2 zł.
9. Kubek i sztućce - niby w szpitalach to jest, ale czasem zabraknie np. kubka, albo łyżeczki, więc warto mieć je ze sobą. Najwyżej się nie skorzysta. Ja wożę ze sobą kubek termiczny, bo raz, że się nie stłucze w drodze, a dwa, mam dłużej ciepłą herbatę.
10. Dużo cierpliwości - niestety w szpitalach długo się czeka. Czeka się najpierw w kolejce na izbie przyjęć, potem na oddziale, aż przygotują łóżko (to taki trochę taśmociąg - jeden pacjent wychodzi, pani zmienia pościel, drugi pacjent wchodzi). Mój rekord to po przyjęciu około godziny 9 na łóżku położyłam się o 15. Łóżko było przytachane z innego oddziału, stare, skrzypiące i niestety zarwane. Nie starczyło też dla mnie szafeczki (warto dobrze żyć z paniami sprzątającymi - one mogą załatwić wszystko!). Ostatniego dnia czeka się na wypis. I zawsze pozostaje niedosyt i jakaś wątpliwość, czy na pewno wszystko wiem.

Co warto jeszcze dodać, to pamiętać należy, że to, że lekarz się do nas nie uśmiechnie, czy nie zapamięta naszego imienia, to nic nie znaczy. Szpitale są przepełnione. Na salach jest często więcej łóżek niż powinno być. Poza tym szpitalowi zależy, żeby jak najszybciej wypuścić nas do szpitala. Tylko pierwsze 4 (chyba) dni są płacone z NFZ, za pozostałe płaci szpital. Np. operację miałam w poniedziałek, a w środę wyszłam do domu.
Ważna zasada, o której zapominam - wychodzisz poza oddział - zgłoś to pielęgniarce. Pielęgniarka odpowiada za pacjentów jak nauczycielka za dzieci na wycieczce. Musi wiedzieć, że cię nie ma. Jeśli masz wątpliwości - zapytaj. Pielęgniarki są zabiegane i nie zdziw się, jeśli ci odburknie, ale lepiej zapytać niż potem coś źle zrobić. W szpitalu się jest z jakiegoś powodu, tu chodzi o twoje zdrowie. Nie zakładaj też, że jesteś pępkiem świata. To nie jest SPA, tu jesteś jednym z wielu i czasami twoja sprawa nie jest priorytetowa.
Pewnie o czymś zapomniałam, ale może komuś powyższa lista pomoże (oby nie musiała :)). Sam fakt, że idzie się do szpitala jest stresujący. Nikt, absolutnie nikt nie ma prawa wam powiedzieć, że wzięliście czegoś za dużo. Nie zakładajcie "a najwyżej kupię w sklepiku w szpitalu". Owszem, szpitalne sklepiki mają prawie wszystko, ale ceny są tam z kosmosu (za wagon chusteczek higienicznych zapłaciłam 12 zł).
P.S. Nie będę radzić co zabrać ze sobą na porodówkę, bo nie mam pojęcia. O tym najlepiej wiedzą przyszłe mamy :)

czwartek, 18 maja 2017

O świecie zza okien pociagu

0

Nie jestem już dzieckiem od dość dawna, nie w sensie kulturowo-społecznym, bo dzieckiem swoich rodziców będę zawsze. Wygladanie przez okno pojazdu na otaczający świat uchodzi za domenę dzieci. Ale mi się to chyba nigdy nie znudzi. Są takie miejsca których nie zobaczysz z innej perspektywy jak tylko z okien pociagu. Nie doprowadza do nich inna droga. No chyba ze przejdziesz x kilometrów polami lub lasem. Ale nie sądzę że komuś się będzie chciało. Wiec tak, są miejsca dostępne tylko dla jadących widzów. Aż chce się powiedzieć "panie maszynisto, niech pan zatrzyma pociąg bo chcemy popatrzeć i porobić zdjecia". Wtedy jednak tek krajobraz straci coś ze swojej nieuchwytnosci, chwilowości. W pociągu na chwilę oderwiesz wzrok i już jest coś innego za oknem. Nie możesz się przyjrzeć, nie możesz dostrzec wad i skaz. Samo piękno. A co więcej widok za oknem jest zawsze inny, nawet jeśli jeździsz tą sama trasą wielokrotnie to widok za oknem jest inny. A to inna pora roku, pogoda, godzina. A czasem zwrócisz uwagę na zupełnie inny szczegół niż poprzedno. Tydzień wcześniej na tej łące były sarenki,  ale teraz ich nie ma.
W pociągu zawsze mam setki myśli. Mogę się na nich skupić, nic mnie nie rozprasza. Jedyny minus to wspołpasażerowie - a to pan ściągnie buty, a pani będzie przeszkadzało otwarte okno i postanowi ugotować nas żywcem. Dzieci kopią albo płaczą, mężczyźni są głośni i wulgarni, albo są mitomanami i wymyślają historie niestworzone kogo to nie poznali, gdzie nie byli. Wolę być w przedziale sama, albo siedzieć w bezprzedziałowym wagonie przy oknie. Ale znam ludzi którym nie przeszkadzają gaduły i krzyczące dzieci. Każdy ma swój sposób na przetrwanie jazdy pociągiem. Moja propozycja? Powygladaj trochę za okno, zostań sam ze swoimi myślami. Kto wie,  może dostrzeżesz coś wyjątkowego albo wpadniesz na iście genialny pomysł. 

wtorek, 18 kwietnia 2017

Wiosna Oczami Reiven

0

Za oknem pogoda nieciekawa, Święta były raczej deszczowe, więc coby dodać trochę kolorów i słońca przedstawiam kilka swoich zdjęć z kolekcji Wiosna 2017 :)


P.S. Mamy kwiecień a to dopiero pierwszy post w tym roku. Ale obiecuję poprawę.